Wywołana krótka dyskusja w komentarzach, dotycząca temperatury wina czerwonego łączy się, w mojej głowie, przynajmniej, z rozważaniami nad społecznym charakterem wina, które elementem jest ułatwiającym zbliżenia (każde zbliżenie). Otóż, czy na butelce czerwonego napisali: spożywać w temperaturze 17-18 stopni, czy też: serwować w takiej to temperaturze, nie ma to, praktycznie, większego znaczenia, jeżeli potraktujemy pite wino, jako przyczynek do posiedzenia przy stole i rozmowy, wtedy, bowiem, rozlane do kieliszków wino szybko dochodzi do temperatury otoczenia i nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie każdego kieliszka wkładał do lodówki i z lodówki popijał. Jeżeli, zaś, brać pod uwagę temperaturę w blokach, w naszym klimacie, gdzie, niekiedy, jest mniej niż 18 stopni, problem przestaje być, w ogóle, istotny. Jak, już, napisałem: złe wino czerwone chowa swoje wady w niskiej temperaturze, zaś dobrego nic nie trafi, nawet, jeśli się nieco ociepli.
Łączę to, jednak, z podstawową regułą. Picie wina należy celebrować, traktować je dobrze, jak ukochaną osobę, gdyż tylko wtedy odda nam ono wszystko to, co w sobie ma najlepszego. Nie wolno, broń Boże, pić w pośpiechu (czy pośpiech ma, w ogóle, jakikolwiek sens?), tak samo, zresztą, jak nie wolno mówić szybciej, niż myśl to wytrzyma. Kieliszek wina zasługuje na długie i rozważne pieszczoty, na głaskanie dłonią i bardzo lubi rozmowę, wtedy, bowiem, mruczy po kociemu i rozjaśnia wątpliwości zrodzone w głowie, wraz ze zmęczeniem.
Uporczywość pracy po to, aby znaleźć się wyżej i żyć lepiej, wymaga porzucenia biegu, gonitwy szczurów, zmęczenia bezprzedmiotowymi wysiłkami. Wymaga spokoju i dystansu. Wtedy odzyskuje cały swój blask każdy kieliszek wina, o ile pity jest wśród ludzi, którzy nas kochają.