Nasze oficjalnie głoszone przywiązanie do narodu wydaje się kiepskim dowcipem. Obejrzałem sobie, otóż „listy do m 2” i zniesmaczenie spowodowane nachalnymi reklamami, zajmującymi więcej minut niż sam film, dotknęło mnie wzmocnione ścieżką dźwiękową. Jesteśmy chyba jedynym narodem na tej smętnej ziemi, który piosenki w swoich filmach woli w języku innym niż ojczysty. Zauważam to z filmu na film i naprawdę odnoszę wrażenie, że staliśmy się jakąś hollywoodzką kolonią.
Skąd to się bierze? Dlaczego wstydzimy się własnego języka i uważamy, że tylko dzięki Anglo-Saksonom należy się promować? Czyżbyśmy zgubili Ducha (Ten też kiedyś głosił prawdy po łacinie) zawartego we własnym języku? A może jesteśmy, po prostu, bytem wymyślonym, a przez historię idziemy od sukcesu do sukcesu, przez sukces rozumiejąc wyłącznie pełne kieszenie i żołądki?
No bo w końcu zależy nam tylko na posiadaniu gadżetów zawsze więcej o jeden niż sąsiad, zawsze najnowszych, zawsze oszałamiających brakiem istotności. Kciuk odłączył nasze głowy od myślenia, nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, że w polskim filmie śpiewają po angielsku, a z wiadomości tekstowych usuwamy uporczywie jakieś niepotrzebne znaczki. Tradycyjne dinozaury wołają w pustkę na pustyni i przypominają o opamiętaniu, lecz niczego to tutaj nie zmieni, trynd bowiem pcha suwerena w kierunku, którego oficjalnie wcale nie uznaje.